Strona główna

czwartek, 29 grudnia 2011

Otulona kwiatami. Essence Circus Circus eau de toilette

Przyznaję- lecę na wygląd. Kiedy tylko zobaczyłam zapowiedź Circus Circus, wiedziałam, że woda toaletowa będzie moja niezależnie od zapachu (bardzo rozważne prawda?). Wszystko za sprawą cudownej buteleczki, która mimo że, jest trochę kiczowata podbiła moje serce.
Potem jeszcze gdzieś przeczytałam o ponętnym zapachu i stwierdziłam, że będzie idealny na zimę (jaką zimę?), więc można powiedzieć, że potencjalnie mogło mi się spodobać również jego wnętrze.
Oto, co producent pisze o tej wodzie toaletowej:
Każde przedstawienie posiada własną gwiazdę. Gwiazdą tej trend edycji jest wytworna woda toaletowa o kwiatowym zapachu w atrakcyjnym opakowaniu. powabny, uwodzicielski zapach przyciągnie twoich wielbicieli (pfff, kogo?)…
Jak moja wyobrażenia mają się do rzeczywistości?
Perfumy są zapakowane w jakże uroczy kartonik, który kojarzy się dosyć jednoznacznie... z cyrkiem oczywiście! Bardzo podobają mi się takie szczegóły jak królik wychodzący z kapelusza na bocznej stronie pudełka. Dodatkowy plus za zafoliowanie kartonika, żeby żadne wścibskie łapy nie pchały się do środka.


Kiedy już otworzymy opakowanie, ujrzymy zestaw zrób sobie sama:


Można poczuć się jak MacGyver, mówię Wam!
Producent mógł po prostu powiększyć opakowanie (niewiele brakuje), żeby zmieścić złożony "zestaw", ale widocznie z jakiegoś powodu bardziej opłacało się zrobić kolejną zatyczkę niż dołożyć parę cm papieru.
Po wyjęciu z pudełka butelka prezentuję się już całkiem całkiem, ale wiadomo- nie dlatego ją kupiłam:


Buteleczka jest bardzo zgrabna, bo wcale nie wygląda na 50 ml (też chciałabym wyglądać tak z 10 kg mniej). Ta zakrętka nie ma żadnego psikadełka, więc jeśli ktoś chce trzymać perfumy w takiej formie, to nie będzie to zbyt poręczne.
Teraz gwiazda programu. Werble w dłoń! Tym, tym, tym, tym, tym, tym, tym, tym 


Wszystko działa bez zarzutu, rozpyla równomiernie. Wygląda na całkiem porządnie wykonane, więc nie powinno szybko odpaść.
Kiedy już popodziwiałam sobie opakowanie, czas przejść do kwestii potencjalnie najważniejszej czyli zapach. Niestety efekt zgadza się się tylko zgadza się z obietnicami producenta tylko w połowie, a mianowicie jest niewątpliwie kwiatowy. Momentami czuć jeszcze jakieś słodkie cytrusy. 
Przed zakupem testowałam te perfumy i wracając do domu próbowałam wyczuć gdzie podziały się te powabne i uwodzicielskie nuty. Doszłam do wniosku, że mam chyba jakieś dziwne wyobrażenia odnośnie ponętności. Tym zapachem można co najwyżej wyrywać ekologów lub hipisów. 
W sumie to chyba nikt nie spodziewał się jakiegoś eterycznego zapachu, jednak ja liczyłam na nieco cięższe nuty, takie bardziej zimowe. Mimo to pasuje do cyrku, a więc do całej serii- jest lekki, beztroski. 
Mogę się przyczepić jedynie do trwałości. O ile dziewczyny zachwalały trwałość perfum z Vampire's Love, to te po dwóch, trzech godzinach znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak łatwo zauważyć buteleczka nie zachęca do brania jej do torebki. 
Podsumowując, moim zdaniem jest to nieźle wydane 30zł. Nawet gdy się już perfumy skończą, można wlać inne i nadal cieszyć się pięknym opakowaniem. Czyż to nie cudowny recycling?

Dałyście się skusić magii cyrku i kupiłyście coś z Circus Circus czy zaszalałyście w Las Vegas?

Jest już was 49! Dziękuję wszystkim obserwatorom! Mam nadzieję, że do Nowego Roku skusi się ktoś jeszcze na obserwowanie mojego bloga i będzie nas już 50. Planuję zrobić jakieś małe rozdanie z tej okazji, jednak nie jest to do końca pewna kwestia. 

sobota, 24 grudnia 2011

Joyeux Noël et Bonne Année!

Korzystając z przerwy między świątecznymi przygotowaniami, 
chciałam złożyć Wam, moje kochane czytelniczki życzenia
Wesołych Świąt spędzonych w pełnej ciepła atmosferze,
obfitości dań na wigilijnym stole, 
wielu wymarzonych prezentów pod choinką
i błogiego lenistwa,
a w Nowym Roku,
spełnienia marzeń,
wytrwałości w dążeniu do celu,
dużo radości i szczęścia!

czwartek, 22 grudnia 2011

Crazy about colour. Rimmel The Kate Collection szminka 02

Uwielbiam mocne kolory na ustach- we wszelkich cielistych wyglądam trupio, nijako. Gdy tylko zobaczyłam szminkę Rimmel w odcieniu fuksji na blogu Pink Caster Sugar, pognałam do Rossmanna ją kupić. To właśnie ten kolor, jakiego brakowało mi w kosmetyczce.

Jako, że te szminki cieszą się dosyć dużym zainteresowanym, postanowiłam napisać moje pierwsze wrażenia.
Szminka zamknięta jest w czarnym opakowaniu, z charakterystyczną koroną i czerwonym napisem "Kate" (nie należę do wielkich fanów Moss, ale niech sobie już tam będzie). Nie podoba mi się w nim to, że nakładając nakrętkę nie ma takie kliknięcia, jakie występuje u większości pomadek. Przez to nie wiadomo, czy zamknęło się ją do końca, czy nie. Jednak nie otwiera się samoistnie, więc nie stanowi to dużej wady.


Szminkę nakłada się bez trudu, jednak nie ma takiego poślizgu jak np. pomadki Essence. Jest trochę tępa, jednak przekłada się to na wytrzymałość i wykończenie (półmatowe). Co prawda nie testowałam jej w ekstremalnych sytuacjach, jednak parę godzin (bez picia i jedzenia) powinna wytrzymać. Moim zdaniem ładniej wygląda w wersji z błyszczykiem. O dziwo i tak jest bardzo trwała.


Oczywiście ja zawsze znajdę coś, co mi się nie podoba. Istna masakrę w tej szmince to zapach. Jeszcze nie mam w swojej kolekcji kosmetyku kolorowego, który by tak intensywnie pachniał. Gdyby to jeszcze ładne było... Podczas używania uwalnia się zapach woskowych świeczek z kiosku Ruchu. Co gorsza jeszcze się trochę utrzymuje na ustach, więc nie polecałabym nikogo całować zaraz po aplikacji szminki.
Jednak, gdy przymkniemy na to oko (a raczej nos), to pozostaje kolor. Piękna, zachwycająca, absolutnie wspaniała fuksja. I wbrew pozorom- całkiem twarzowa.




Wolicie mocniejsze kolory, a może lepiej czujecie się w nudziakach?

środa, 21 grudnia 2011

Ciepło, coraz ciepłej

 Zauważyłam w mojej szafie dosyć dziwną zależność: im mniej jest w niej miejsca, tym częściej rano myślę "nie mam się w co ubrać!". Bardzo racjonalnie postępując, kupuję oczywiście jeszcze więcej. No nie moja wina, że jak widzę napis "wyprzedaż" to oczy zaczynają się świecić, w mózgu zapala się czerwona lampka, serce szybciej bije i niczym zombie przemierzam sklep z myślą "kupować, kupować, kupować" (największy atak dostanę 27 grudnia, więc Ślązaczki- uważajcie!).
Jako, że H&M nie obniża cen stopniowo, to raczej nie ma co czekać, żeby np. za miesiąc mieć to czy tamto jeszcze taniej. I tak wyszłam ze sklepu z trzema swetrami i dwoma bluzkami.
Planowałam zrobić dokładne zdjęcia, ale że za oknem zaczął padać śnieg, a około 16 było już dosyć ciemno, nie zdążyłam zrobić jakiś przyzwoitych zdjęć każdego z osobna, więc przedstawię całą dzianinową gromadkę:


Chcąc lepiej zobrazować, co nowego gości w mojej szafie, zarąbałam zdjęcia z netu, tym razem ze strony H&M.
Pierwszą rzeczą, jaka wpadła mi w ręce był karmelowy golf. Pasował mi do butów :>, więc stwierdziłam, że udana z nich para i nie chcę przerywać tej miłości.

Drugi był prawie bliźniaczy sweter. Mój trochę się różni od tego na zdjęciu- jest krótszy i jak widać ma inny materiał. Jakieś pomysły z czym to nosić?
Ostatni wydaje się być idealny na dni "nic mi się nie chcę, mam to wszystko gdzieś, najchętniej nie wstawałabym z łóżka". Jako, że takich dni będę miała pod dostatkiem przez najbliższe trzy miesiące, więc równiez się na niego zdecydowałam.
Najbardziej ucieszyłam się, że znalazłam bluzkę, która mi się podobała dużo wcześniej, jednak ciągłe wydawanie kasy na kosmetyki skutecznie uniemożliwiały mi jej zakup. Nie znalazłam nigdzie jej zdjęcia, więc postaram się w najbliższym czasie wrzucić swoje.

Oczywiście na ciuchach nie kończę.

 Jako, że przyszło opamiętanie po rozjaśnianiu włosów, planuję wrócić do pierwotnego koloru włosów- stąd moje pytanie o kolor w poprzedniej notce. Zdecydowałam się na Złoty Kasztan, bo modelka jakoś jakoś bardziej zachęcająca była niż pani Jasny Brąz Złocisty. Euforię bądź czarną rozpacz na temat mojego nowego koloru przedstawię gdzieś między Bożym Narodzeniem a Sylwestrem.
Skusiłam się również na peeling Isany o zapachu białej czekolady z wanilią. Mimo, że w opakowaniu pachnie naprawdę apetycznie, to podczas używania czuć typowo chemiczny zapach. 
Ostatni produkt- szminka Rimmela w cudownym kolorze- fuksji. Chciałam porobić dzisiaj swatche (jak ten wyraz kretyńsko wygląda) jednak pogoda wie lepiej. Jak będzie trzeba to i na balkon wyjdę, żeby porobić zdjęcia.

No to już koniec spowiedzi. Zainteresowało Was coś? Też dajecie się ponieść wyprzedażowemu/ promocyjnemu szaleństwu, czy kalkulujecie zakup nowych rzeczy? Mnie pewnie przydałaby się taka sztuka, ale z pewnością odebrałaby całą radość z zakupów 

niedziela, 18 grudnia 2011

Łabędziem być. Essence Ballerina Backstage eye soufflé

Pewnie większość osób, kiedy zobaczyła ten nagłówek pomyślała: "no w czas się obudziła", bo limitowanka weszła w sierpniu. Pewnie jest w tym trochę prawdy, ale tak czy tak wzięłam się za recenzję cienia w kremie bo: chyba nie mam tak wszechstronnego kosmetyku jak ten, bardzo lubię go używać, chciałam pokazać, że cienie w kremie nie są takie be. Może też ktoś ma ten produkt, a nie sprawdził się w swojej pierwotnej roli, więc poddaje tu pomysły jak można go inaczej wykorzystać. Poza tym w aktualnej limitowance Circus Circus mamy do wyboru trzy odcienie cieni w kremie, więc może ta notka kogoś przekona do zakupu.

Jak zobaczyłam po raz pierwszy zapowiedź Ballerina Backstage, wiedziałam, że odcień Dance The Swan Lake będzie mój. Lubię wszelkie jasne kolory cieni wyrównujące koloryt powiek, bo nie przepadam za tapetą na mojej twarzy i raczej staram się, żeby codzienny makijaż był niewidoczny (pomijając kreski eyelinerem, ale do nich mam słabość). Końcem końców, gdy nie udało mi się dostać go w Douglasie na Stawowej, metodą wędrówki ludów dotarłam do Silesii. Pomińmy fakt, że potem dowiedziałam się, że BB jest dostępna w Naturze :p

Genezę już mamy (trochę przydługą, jak zwykle), więc najwyższy czas przejść do rzeczy.
Cień ma bardzo ładne opakowanie wykonane ze szkła. Pokrywka, mimo, że jest z plastiku wygląda porządnie. Szkoda, że Essence nie postanowiło wprowadzić cieni w kremie do regularnej oferty w takie formie. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej prezentuje się niż cienki plastik.
Nazwa "cień w kremie" bardzo dobrze obrazuje konsystencję. Nie jest lekka jak mus, ale też podczas nakładania nie ma wrażenia ciężkości (jak np. cieni Bell). Dzięki temu łatwo i równomiernie rozprowadza się na powiece, nie tworzy prześwitów, nie wałkuje się. Wspomniane już cienie Bell mają dosyć tępą konsystencję, a cienie z Balleriny wręcz ślizgają się po powiece.  

Jeżeli chodzi o pigmentację, to niewiele można było się spodziewać po tak jasnym odcieniu. Jednak tu też mnie pozytywnie zaskoczył: jest na tyle delikatny, żeby móc go stosować jako korektor, a dokładając kolejne  warstwy można używać go jako eyeliner. Przyjrzyjmy się zatem tej wielofunkcyjności.

Wersja podstawowa: cień
Jako cień sprawdza się na co dzień, do ujednolicenia powieki. Ładnie wygląda razem z czarną kreską. Może się zbierać w załamaniu powieki, dlatego warto go nałożyć na jakąś bazę lub przypudrować. Tak utrwalony powinien przetrwać przynajmniej kilka godzin.



Korektor
W tym punkcie musiałam się zastanowić jak dokładnie nazwać ten efekt. Nie jest to stricte działanie korektora, jednak jest bardzo do niego zbliżony. Tym cieniem można delikatnie rozświetlić spojrzenie, jakby zdjąć zmęczenie. Pomysł ten podpatrzyłam na jednym z filmików na youtube, jeszcze długo przed pojawieniem się limitki.




Baza 
W tej roli cień występuje u mnie najczęściej. Na moich tłustych powiekach nie przedłuża trwałości cieni, ale intensywnie podbija ich kolor. Kiedy zrobiłam swatche na ręce (tam mam normalną skórę w kierunku suchej) i próbowałam je zetrzeć, naprawdę nieźle się trzymały, więc wszystko zależy jaką kto ma skórę.


Eyeliner
Mimo, że strasznie opornie idzie mi robienie tym cieniem kresek, to bardzo lubię ten efekt. Na świetny pomysł wpadła Shopping Monster, która wykorzystała cień do zrobienia gradientowych kresek.


Mam nadzieję, ze udało mi się przekonać nieprzekonanych do cieni w kremie. Skusicie/ skusiłyście na któreś że stałej oferty albo z Circus Circus?




sobota, 17 grudnia 2011

Wprost z Indii! No prawie...

Dzień Darmowej Dostawy to całkiem przydatna rzecz: nie trzeba wydawać drugie tyle, ile się płaci za zakupy na pokrycie kosztów przesyłki, nie trzeba też latać po całym mieście w poszukiwaniu akurat tego produktu, który się chce, no i jest to zawsze powód do zrobienia dodatkowych zakupów.
Niestety przyszła chwila opamiętania i zamiast powiększenia kolekcji lakierów skończyło się jedynie na pielęgnacji. Jako, że moja włosy niewiele różnią się od siana, postanowiłam wypróbować olejki. Postawiłam na Himalaya Herbals, który jest (pseudo)naturalny. Potem jeszcze dorzuciłam mydło z miodlą indyjską, bo nie widziałam go nigdzie w sklepach (yhym, tak to sobie tłumacz).
Paczka przyszła w poniedziałek i mimo braku czasu uwieczniłam tę cudowną chwilę odpakowywania paczki.

Bezbronna, jeszcze niczego nieświadoma paczka
Paczka miała dosyć spore gabaryty jak na dwie rzeczy.

Och nie ma za co
Ogólnie przyszło do mnie sporo makulatury reklamujące produkty Himalaya Herbals i L'Biotica, dodatkowo plastikowa torba, która powinna sprawdzić się do pakowania kosmetyków mogących się wylać na wyjazd.




Jako, że jestem niepełnosprytna nie zrobiłam zdjęć samych produktów, więc użyje tych dostępnych na stronie Himalaya Herbals

niedziela, 11 grudnia 2011

Ładne oczy masz... z tuszem Essence I love Volume

Moje rzęsy istnieją tylko w teorii. Raczej nie wychodzę do ludzi bez pomalowania ich, bo mógłby ktoś ulec złudzeniu, że nie w ogóle nie posiadam patrzałek. Jak powszechnie wiadomo, oczy są zwierciadłem duszy (czyli oznaczałoby to, że nie mam duszy?), więc porządny tusz to podstawa w mojej kosmetyczce. Jestem na stale przywiązana do kalorycznego tuszu od MF, ale jako, żem skłonna do zdrad (kosmetycznych oczywiście), to postanowiłam wypróbować I Love Volume.

Na zdjęciach wygląda dosyć niepozornie, ale to opakowanie jest wieeeeeeeelkie. Ma to tę zaletę, że nie łatwo przeoczyć go w kosmetyczce (pośród tysiąca innych tuszy). Ogólnie to ładne to to, nic się z niego nie zdziera (jak w przypadku Max Factora), choć muszę przyznać, że niezwykle upierdliwe są naklejki, które można znaleźć na każdym kosmetyku Cosnovy.

Jak można było się spodziewać, duże opakowanie ma jakąś przyczynę. Czyżby producent chciał dać nam większą pojemność? Może to nowa formuła zapobiegająca wysychaniu tuszu? Ok, i tak już wszyscy wiedzą, że chodzi o szczoteczkę giganta, która jest w dodatku asymetryczna. Przyznam się, że jak ją zobaczyłam, to stwierdziłam "przyzwyczaję się, nabiorę wprawy". I co? Dalej mi sprawia problemy. Za każdym razem jak jej używam, to przy okazji tusz ląduje na powiece. Jednak należę do tych wiecznie się spieszących, więc wina leży po stronie nieuwagi itd. W dodatku, jak już wcześniej wspomniałam, szczoteczka jest dziwnie wygryziona w paru miejscach, więc za każdym razem zastanawia mnie jak się do tego zabrać.
I love Volume | Multi Action

Za to jak się już zabiorę i nie wydłubie sobie oka, to nagle zaświeca się lampka "o mam rzęsy". Jedna warstwa daje mniej więcej tyle co trzy Multi Action albo dwie 2000 calorie, jednak tylko w zakresie pogrubienia rzęs. Mam wrażenie, że te dwa ostatnie lepiej wydłużają i podkręcają rzęsy. Przez to, że tusz jest cały czas "mokry", to niestety czasami skleja. W sumie to cały czas czekam aż trochę podeschnie, bo tusze Essence są jak wino- im starsze, tym lepsze (oczywiście najlepiej je używać zanim upłynie termin przydatności). Na moje nieszczęście nadal się trzyma- pozostał w stanie niezmiennym od czasu zakupu. Wiem, że niektórym konsystencja odpowiada, więc jak ktoś ma do użytku 15 inny tuszy (pozdrawiam Dzolls) to może być zaleta. Poza tym trochę się kruszy, co widać zresztą na zdjęciu.



Krótkie podsumowanie:
+pogrubia
+trochę wydłuża
+ładne, wytrzymałe opakowanie
+wystarczy jedna warstwa dla osiągnięcia zadowalającego efektu
+cena (11,99zł)
+nie wysycha szybko
+/- duża szczoteczka
-trochę skleja
-kruszy się

Znalazłyście już swój tuszowy ideał czy dalej poszukujecie? Co w nich najbardziej cenicie: pogrubienie, wydłużenie czy podkręcenie?

Na sam koniec jeszcze przedstawię Wam mój dylemat między farbami:
Który kolor ładniejszy?

sobota, 3 grudnia 2011

Essence dla skóry

Essence będzie pustoszyło nasze portfele nie tylko nowymi limitkami- w styczniu przewidziane są nowości My Skin (którą trudno dostać w Polsce, ale kto wie, czy polskiemu dystrybutorowi się nie odwidzi) i dosyć znanej Pure Skin, którą wycofano jesienią tego roku.

My Skin

Chłodzący roll-on pod oczy

Producent obiecuje nie tylko nie tylko chłodzenie, ale również nawilżenie. Wyciąg z ogórka ma przeciwdziałać obrzękowi i oznakom zmęczenia. 
Całkiem fajny produkt (mimo, że jest pełno takowych na rynku) za rozsądną cenę- 2, 49 euro, czyli na nasze standardy cenowy- 10, 99zł.

Krem tonujący
Opis tego produktu to całkiem ładna wiązanka obietnic: intensywnie odżywczy krem nadający świeżość skórze. Dodatkowo odcień idealnie dopasowuje się,, zapewniając nieskazitelność cery a zawarte pigmenty naturalnie ją rozświetlają. Olejek z pestek brzoskwini i ekstrakt z owoców acai mają dawać 24-godzinną ochronę przed utratę wilgoci i nawilżenie. Krem zawiera filtry UVA/UVB.
Szczerze? Jedynie w co (ewentualnie) mogłabym uwierzyć to w to, że zapewnia jakąś ochroną skórze dzięki filtrom, ale tutaj też niewiadomo. Cały opis to naprawdę ładna bajka, ale powiedzmy sobie szczerze- co może zrobić z tego krem do 10zł (1, 99euro czyli u nas kosztowałaby 8, 99zł)?

Pure Skin

SOS Zabójca pryszczy
Hahah wiem jak to brzmi, ale nie mogłam sobie darować
Wycofany preparat punktowy miał wiele fanek, więc Essence wprowadziło coś na wzór tego.
Dwufazowy preparat przeznaczony na noc ma szybko działać i skutecznie działać na trądzik. 
Na zaawansowany trądzik może nie pomoże, ale na pojedyncze wypryski, czemu nie. Do roll on-u Garniera też podchodziłam sceptycznie, ale potrafił zdziałać cuda. Gdy ten zabójca pryszczy będzie dostępny w Polsce z pewnością kupię (2, 49 euro- 10,99zł)

Nawilżający krem tonujący 
Kolejny krem tonujący. Mam pewne dziwne wrażenie, że producent nie zastanawiał się nad datą wprowadzenia produktów- z reguły kremy tonujące kupuje się latem, kiedy to próbujemy znaleźć coś lżejszego. No, ale cóż...
Wszechstronny krem tonujący zarówno kryje niedoskonałości cery, leczy je i zapobiega nowym. Szybko się wchłania, chyba też matuje i zapewnia wilgoć naszej skórze.
W sumie mam o nim to samo zdanie, co o tamtym z My Skin. Kosztuje tyle samo- 1,99 euro. 

Skusicie się na coś, o ile będzie dostępne? Mnie przypadł do gustu Spot Killer, ale nie wiadomo, czy kiedykolwiek go ujrzę w sklepie.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...