Strona główna

czwartek, 27 września 2012

Czekolada na ustach. Catrice Cucuba Be All Smiles

Jak niedawno wspomniałam, Natura postanowiła przecenić limitowankę Cucuba. Raczej nie spodziewałam się cudów, bo to w końcu ta sama drogeria, która sprzedaje w koszyczkach wyprzedażowych same opakowania w normalnych cenach, więc jak zobaczyłam cenę 8,99zł za szminkę, która pierwotnie kosztowała 17,99zł, miałam ochotę wynieść połowę standu :D. Jednak opamiętanie przyszło, mimo że byłam jeszcze bardziej nieogarnięta niż zazwyczaj (w końcu szykował się wyjazd do jednego z najpiękniejszych miast). Stanęło na szmince Be All Smiles o kolorze mlecznej czekolady- jej koralową siostrą jestem oczarowana do tej pory.





Jeżeli chodzi o właściwości, to w zasadzie są takie same jak w przypadku Salsa Cubana. Drobinki wydają się być takie same, chociaż spotkałam się z opiniami, że w uśmiechniętej pomadce są mniejsze. Wiem, że niektórych przeraża ten kolor, ale jeżeli nie nałoży zbyt grubej warstwy i odpowiednio rozetrze to wygląda całkiem naturalnie, w zasadzie jest nieco ciemniejsza niż cieliste pomadki. Mnie od dawna chodził po głowie taki kolor, tak więc nie narzekam. Idealny odcień na jesień, co nie oznacza, że żegnam się z wściekłą pomarańczą i intensywnym różem.



wtorek, 18 września 2012

Żar tropików na jesień. Catrice Cucuba szminka Soft Lip Colour Salsa Cubana

Niestety nie będzie dzisiaj kolejnej relacji z wakacji w ciepłych krajów jak mogłoby wynikać z połowy tytułu (co prawda się wybieram w najbliższym czasie w podróż, ale zgoła w przeciwną stronę). Jednak nie ma tego złego... itd. Mam Wam do pokazania szminkę, która nawet w listopadowy poranek jest w stanie podarować trochę słońca. Już sama nazwa koloru Salsa Cubana przywodzi mi na myśl taniec w promieniach zachodzącej gwiazdy.



Mam nadzieję, że powyższe zdjęcie oddaje z czym mamy do czynienia. Szminka ma konsystencje masła (o dziwo produkt ten nie jest jakoś wybitnie nie trwały), daje uczucie nawilżenia i pół-transparentny kolor. Jedyne, co może przeszkadzać to drobinki, którym zdarza się szorować usta. Ja zdecydowanie wolę pomadki bez tego cudownego dodatku, ale da się przeżyć, szczególnie dla tego efektu. Pięknie podkreślone usta, które u mnie w tym kolorze wyglądają całkiem naturalnie sprawiają, że chętnie sięgam po tę pomadkę na co dzień. 



Wydaję mi się, że za 17,99zł warto wypróbować. Szczególnie, że Catrice jak zwykle dało popis świetnej jakości w niskiej cenie. Jeżeli nie są u Was wyczyszczone standy to opłaca się kupić rzeczy z Cucuby w czwartek, kiedy zostaną obniżone ceny. Ja się chyba jeszcze po coś wrócę :). Dorwałyście coś z Cucuby?

sobota, 15 września 2012

Dłonie... otulone zapachem. Essence Hot Winter Drinks

Kolejna edycja limitowanych kremów do rąk na zimę, do której (prawdopodobnie) możemy się jedynie poślinić. Chyba, że i tym razem przyjadą do nas zeszłoroczne produkty. Nawet bym nie narzekała, bo nie pogardziłabym połączeniem czekolady i maliny :). Jednak ta jesień i zima wydaje się być aromatyczniejsza, przynajmniej w Niemczech ;). Om nom nom nom


Chyba nie muszę mówić, że najpierw w oko wpadła mi opcja czekoladowa? Piernikowe late wydaje się być równie ciekawą opcją. Tradycyjnie nie pociąga mnie cynamon, za którym nie bardzo przepadam, ale na zimne miesiące pewnie znajdzie nie jedną zwolenniczkę.
Producent jak zwykle opisuje cudowne właściwości kremu jak odżywienie suchych i zniszczonych rąk oraz ich 24-godzinną ochronę. Oczywiście takie obietnice można włożyć między bajki, za to jest idealnym kosmetykiem do torebki (miałam wersję niby ze stałej oferty). Poza tym ma przeurocze opakowanie (dopiero za którymś razem skapłam się, że tam są kubki narysowane :)), które zachęca do dbania o nasze dłonie.

poniedziałek, 10 września 2012

Moje wielkie chorwackie wakacje vol. II- podsumowanie wakacyjnej kosmetyczki

Wstyd mnie bierze na myśl, jak dawno powinna pojawić się ta notka. Cóż, grunt, że się ostatecznie z nami jest :).
Na wakacje z reguły nie zabieram miniaturek, bo zdarza mi się zużyć pełnowymiarowe kosmetyki- wolę zabrać coś z powrotem od sytuacji, w której musiałabym coś kupić na miejscu (co innego jak się ma dm obok siebie ;)) i przepłacać parokrotnie (dla przykładu- mleczko do opalania kosztowało około 100 kun, czyli 60zł, nawet widziałam Eveline w podobnej cenie). Jest to z jednej strony wspaniała okazja na wypróbowanie nowości, z drugiej warto mieć coś zaufanego. U mnie w tym roku przeważały te drugie, ale zabrałam również parę świeżynek (dla mnie). Mam nadzieje, że te krótkie recenzje przydadzą się Wam, czy to przy pakowaniu kosmetyczki na wyjazd (w co wątpię ;), czy zainteresujecie się jakimś godnym polecenia produktem (choć w większości są to już wszystkim znane blogowe hity).

Alverde krem do mycia twarzy Waschreme Heilerde

Alverde pogodnie Heilerde Cleansing Cream
Miniaturkę tego kremu do mycia twarzy wygrałam wieki temu w rozdaniu organizowaną przez Siempre. W tym czasie nigdzie nie wyjeżdżałam i choć bardzo mnie kusiło przetestować ten specyfik, nie poddałam się i dzielnie trwałam w postanowieniu zachowania go na wyjazd. Bardzo dobrze! Mam wrażenie, że oczyszczenie, jakie daje mi ten krem uchroniło mnie przed wróceniem z polem minowym zamiast skóry. Produkt to błotko o zapachu kartonu :). Na pierwszy rzut oka nie zachęca to jak wszystkie to ładnie pachnące kosmetyki, ale taki minimalny kontakt z naturą robi swoje i bardzo przyjemnie mi się go używało.

Bielenda Czarna Oliwka Nawilżająca dwufazowa oliwka do demakijażu oczu i ust


Tego produktu chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, szczególnie w obliczu sierpniowej gazetki Biedronki. Ja również nabyłam ją w tym czasie, wciąż mając w pamięci skuteczności wersji Awokado. Pod tym względem nie rozczarowała mnie również Czarna Oliwka- świetnie poradziła sobie z eyelinerem, więc ze zmyciem całej reszty nie miała problemu. Niestety, zmywałam nią makijaż twarzy i nie wiem, czy to nie był błąd- niby w takim krótkim czasie nie powinna zrobić krzywdy, ale podejrzewam, że mogło to dolać oliwy do ognia. Poza tym ma beznadziejne opakowanie, a konkretniej zakrętkę- nie zawsze chce wrócić na miejsce, niekoniecznie całkowicie się domyka, przez co w drodze powrotnej wylała mi się połowa płynu (na szczęście był w osobnym woreczku).
Następnym razem kupię chusteczki do demakijażu z Alterry- świetnie sobie radzą z makijażem, mnie nie podrażniają i są multifunkcjonalne.

Bell pomadka ochronna Natural Lip Balm


Kolejna rzecz kupiona w Biedronce za grosze. Producent chwali się nowoczesną żelowo-woskową strukturą, która w rzeczywistości jest miła zaraz po nałożeniu na spierzchnięte usta, potem zaczyna przeszkadzać, bo cały czas towarzyszy nam poczucie takiej "ciężkości" na ustach. Jakkolwiek byłoby to przeszkadzające to faktycznie chroni usta, ale nie ma co liczyć na ich regenerację (czego zresztą producent nie obiecuje). Opakowaniu, choć nie powalającemu estetycznie, nie mam nic do zarzucenia- przetrwało wrzucenie byle gdzie  nie zdarzyło się, żeby samoczynnie się otwarło. Żałuję, że nie wzięłam innych wersji smakowych, mimo że w kwestii smakowych pomadek jestem wierna Smackersom. 

Bio naïa olejek do twarzy Mon huile visage hydrante



Tak się jakoś dziwnie złożyło, że nie wzięłam ze sobą żadnego kremu, a jedynie olejek do twarzy. Jak łatwo się domyślić nie skończyło się to najlepiej ze względu na moją problemową skórę. Niedługo potem jak go kupiłam odkryłam jak cudownie wygląda podkład nałożony pod ten olejek- daje blask zdrowej skóry (olejek jest suchy, więc nie zostawia warstwy smalcu ;)). Oczywiście przerzucając rzeczami z i do walizki niespecjalnie się zastanawiałam nad faktem, że z racji 30 stopni i tak będę miała ekhm... naturalny glow. Zdecydowanie lepiej sprawdziłby się jakiś krem matujący i na wypryski (które na wakacjach zaszczycają mnie częstszymi odwiedzinami), ale dla suchej skóry jak znalazł. Ja chętniej będę po niego sięgać późną jesienią, zimą i wczesną wiosną, czyli wtedy, kiedy będę potrzebowała pomocy przy zszarzałej cerze :). O ile zniosę ten migdałowy zapach rodem z olejków do pieczenia...

Alterra Farbschutz Szampon ochrona koloru Oliwki i kwiat lotosu Shampoo Olive & Lotusblute



Wybór szamponu na wyjazd był dosyć oczywisty- Alterra. Tak się złożyło, że nagromadziło mi się szamponów i wersja dla włosów farbowanych czekała na podróż :). W dodatku parę dni wcześniej zafarbowałam włosy henną Eld, więc tym bardziej chętnie go wzięłam. Tutaj jednak przeceniłam swoje możliwości, bo dużo chętniej sięgałam po odżywkę do mycia, a same włosy nie potrzebowały szczególnego oczyszczenia po kilku seansach słonowodnych. Z tego powodu trudno też mi powiedzieć cokolwiek na temat utrzymania koloru (zresztą mało co się u mnie na włosach trzyma). Niemniej jednak przyjemnie się go używało z racji konsystencji (rzadsza niż galaretka Granat i Aloes) i ładnego zapachu.

Isana odżywka wygładzająca Glättungs Spülung



O tym produkcie chyba już wszystko zostało powiedziane, więc zostaje mi tylko potwierdzić wszystkie pozytywne opinie. Świetnie sprawdziła się do mycia i oczywiście jako odżywka- moje beznadziejnie wyglądające włosy dawały się nią ułaskawić ;). Poza tym jej kwiatowy zapach kojarzy mi się z latem, więc w tym sezonie będzie odpędzał ode mnie jesienne i zimowe smutki. Jedyne, co mi wybitnie przeszkadzało na wakacjach to opakowanie- odżywkę trzymałam w kabinie prysznicowej, przez co łapała dużo wody do nakrętki.

Farmona Jantar odżywka do włosów i skóry głowy z wyciągiem z bursztynu i witaminami

jantar_odzywka.jpg

Tutaj też nie muszę nikogo przedstawiać. Dla wyjaśnienia- nie nudzę się tak bardzo na jakimś wyjeździe, żeby nawet wcierkę zabierać- Jantara przelałam do spryskiwacza po Gliss Kurze i używałam do ochrony przeciwsłonecznej włosów. Wydaję mi się, że w tym roku nie wróciłam z tak przesuszonymi włosami jak po zeszłorocznych wakacjach w czasie używania takiego specyfiku z Rossmanna. Jantara używałam już wcześniej do włosów, dzięki czemu miałam błyszczące i przyjemne w dotyku włosy (co mogłyście zobaczyć tutaj), więc postanowiłam zaryzykować. Choć może "ryzykować" to zbyt mocne słowo, bo jak powszechnie wiadomo, odżywka ta jest bez alkoholu, a sama nieco gęsta konsystencja zachęca do używania jej nie tylko jako wcierki na skalp.  


Original Source żel pod prysznic Chocolate&Orange



Zdecydowanie najmniej trafiony wybór. Już od dawna chodziły za mną te żele, więc przy okazji promocji w Rossmannie stwierdziłam, że pomarańcza, nawet ta w czekoladzie, będzie fajnie odświeżać. Powiem krótko- zdecydowanie nie jest to wymarzony zapach przy 30-stopniowym upale. W dodatku utrzymuje się na skórze, więc chodziłam tak oblepiona tym zapachem. Zaskoczyło mnie, tym razem pozytywnie, opakowanie- widząc wybrudzone opakowania w sklepie zalewające się żelem, zakleiłam opakowanie tak szczelnie, że potrzeba by było do rozbrojenia tego przynajmniej snajpera (albo nożyczki). Na miejscu jednak nie zdarzyło mi się, żeby produkt się wylał- ma silikonowy zawór utrudniający marnowania żelu.

Alterra balsam do ciała Pomarańcza i wanilia Korperlotion Orange & Vanille



Nie mogło też zabraknąć serniczka skoro było w CND za nieco ponad 5zł. Na szczęście nie wyczuwam w nim nuty ciasta, za którym średnio przepadam (dacie wiarę, sernik na każde święto i nie-święto? KAŻDE), zapach jest po prostu przyjemny dla nosa. Właściwie, co tam zapach- wiecie jak ten balsam świetnie nawilża? Jeszcze nigdy nie obudziłam się z tak cudownie gładką skórą jak po zastosowaniu Alterry wieczorem. Może trochę opornie się wchłania (wbrew rzadkiej konsystencji, po której spodziewałam się zgoła czegoś innego), ale jeśli nie chce się komuś wmasowywać (co też świetnie działa na nasze ciało) to wystarczy zostawić na chwilę i ewentualnie wetrzeć resztki. Za taką cenę, a nawet za regularną (9,99zł) warto spróbować.

Dax Cosmetics krem do twarzy ochronny na słońce SPF 50+
Lirene mleczko chroniące przed słońcem SPF 30



Dwa skrajne produkty, jednym jestem zachwycona, o drugim wolałam zapomnieć. Krem Dax Cosmetics mam od maja jako, że staram się wprowadzać filtry na co dzień. Wzięłam go na wyjazd, bo jak to mówią tonący brzytwy się chwyta. Nienawidzę tego kremu, po prostu nienawidzę. Za każdym razem gdy mam go na twarzy i bezmyślnie potrę oko (co robię dosyć często) to najogólniej mówiąc szlag mnie trafia. Oczy zaczynają niemiłosiernie piec i zaczyna lecieć strużka łez. W dodatku twarz po nim się koszmarnie świeci (po 50 trudno spodziewać się matu, ale po sorayowej 60 nie wygląda to tak tragicznie). Przynajmniej nie bieli...
Za to mleczko Lirene jest kosmetykiem wymarzonym do opalania- wchłania się naprawdę szybko i nie wyglądam jakbym nakładała masło na bułkę przy pomocy twarzy. Co najważniejsze, naprawdę chroni, długo zostaje na ciele (oczywiście nie uwalnia nas to od ponownego nakładania się w ciągu dnia) i pielęgnuje- ani razu nie wróciłam do pokoju czerwona, a moja skóra nie była przesuszona.



Jeżeli chodzi o kolorówkę to nie chcę recenzować wszystkiego z osobna, bo wyjdzie ile tego nabrałam ;). W skrócie powiem, że moimi wakacyjnymi hitami róż z Miami Roller Girl, pomarańczowa ll-ka Remember Amber i niebieski eyeliner z Bondi Beach. Żałuję tylko, że nie wzięłam pudru matującego, którego o dziwo zwykle nie używam.

Jak duża jest Wasza wyjazdowa kosmetyczka (wolicie miniatury czy pełnowymiarowe opakowania)? Stawiacie na swoje sprawdzone hity czy zabieracie nowości?

poniedziałek, 3 września 2012

Świat zwariował. Essence Class of 2013

Nie przepadam za gadżetami, którymi raczy nas Cosnova od czasu do czasu. Zresztą, znacie to a po co to komu, serio ktoś to kupi? czy niech się zajmą kosmetykami. Co jak co, ale nikt mi nie wmówi, że czarne jest białe, białe jest czarne, a plastikowe pierścionki z kreatywnego zestawu szykowne. Jednak czasem coś we Wszechświecie musi stanąć do góry nogami, bo przecież byłoby nam nudno. Zapraszam do oglądania :).

Cienie w kredce | Eyeshadow Pen


Lip Tint


Puder transparentny | Translucent Powder


Róż | Blush


Lakiery | Nail Polish


Lakier nawierzchniowy | Top Coat


Gumki do włosów | Hair Ties


Kosmetyczka | Cosmetic Bag



Z kosmetyków nic (powtarzam NIC) mnie nie interesuje. Po nieudanej przygodzie z cieniem w kredce Manhattan zniechęciłam się do tego typu kosmetyków, szczególnie brakatowych. Ciemny lip tint jest za ciemny, a jasny za jasny ;). Może byłabym mu bardziej skora, gdyby nie opalenizna (ja chcę być już znowu względnie blada!), przez co użycie produktu do ust o takim odcieniu wyglądałoby co najmniej tandetnie. Puder matujący mam, a róż najzwyczajniej w świecie mi się nie podoba (a zwykle to jeden z tych najbardziej rozchwytywanych produktów). Z lakierów nic do mnie nie woła- może błękitny lakier coś tam pokrzykuje, ale czekam na odświeżony Absolutely Blue. Za to gumki do włosów i kosmetyczka! Mam słabość do kokardek, a kosmetyczkę potrzebuję (wspominałam Wam kiedyś w czym trzymam moje skarby?). Ładnej oczywiście, a ta nie dość, że trafia w mój gust to wydaje się porządna.
Także, Class of 2013 przybywaj!

niedziela, 2 września 2012

Szczęście trzeba łapać za... włosy! Moje wielkie chorwackie wakacje :D

Pozor! Dzisiejszy post jest bardzo obszerny :)

Wielkie niestety tylko z tytułu, bo mój powstały na miejscu plan poślubienia Chorwata nie wypalił i nolens volens po tych wspaniałych dziewięciu dniach musiałam wrócić do Polski. W życiu nie powiedziałabym, że trzeba będzie mnie siłą zaciągać do autokaru do domu i będę planować kolejne wakacje od razu po przyjeździe. Zaczęło się zupełnie inaczej- byłam delikatnie mówiąc niezachwycona pomysłem zamienienia włoskiego miasteczka nieopodal Wenecji na (jak mi się wydawało) chorwacki zawsiówek. Stało jak się stało, chęć wyjechania gdziekolwiek zwyciężyła i nim się obejrzałam pakowałam walizki do autokaru. Potem poszło równie szybko- rano obudziłam się w Chorwacji i w dalszym ciągu niezadowolona (pomyślcie jaka to przyjemność ze mną podróżować ;)) przemierzałam drogi Baški Vody. Im więcej tak sobie chodziłam, zwiedzałam, a nawet pływałam, tym bardziej mnie, wieczną malkontentkę, rozkochiwała Chorwacja.
Po tym przydługim wstępie czas przejść do meritum- będzie trochę wrażeniowo i nieco więcej poradnikowo.

Baška Voda

Źródło
Jak już wspomniałam, wywiało mnie do miejscowości o nazwie Baška Voda (pozwoliłam sobie przekopiować tekst ze strony biura organizującego wyjazd- Wygoda Travel)
Baška Voda położona jest u stóp majestatycznego masywu górskiego Biokovo. Słynie z białych, żwirkowych plaż otoczonych gęstym, piniowym lasem. Baška Voda znajduje się 9.5 km na północny-zachód od Makarskiej. Jest to jedna z najstarszych i najczęściej odwiedzanych miejscowości wypoczynkowych na Riwierze Makarskiej. Długie żwirowe plaże, grube sosny i ładnie ułożone ulice służą dekoracji i dodają uroku temu miejscu.
Miasto wcale nie takie małe jak przypuszczałam- trudno porównywać do Makarskiej i innych, ale spodziewałam się czegoś gorszego (na miarę czarnogórskiej Budvy) ;). Oczywiście centrum stanowi promenada, gdzie, jak chyba nie trudno sobie wyobrazić, wieczorami przemykają tłumy. Tutaj chcę nadmienić, że w porównaniu do wspomnianej Budvy (gdzie kluby przypominały miejsca pracy trudniących się najstarszym zawodem świata, a na wejściu, oprócz rzeczonych pań, stawały na przykład sportowe samochody zachęcające do wejścia) jest tam naprawdę spokojnie- dominują tam sklepy i restauracje. Typowe stragany ustawiają się w porcie, więc i to miejsce można łatwo ominąć. Oczywiście nie jest tak, że nie ma się gdzie zabawić :D. Najbardziej utkwiły mi w pamięci beach bary Apollo (najbliżej promenady) i Oseka (oddalona jakieś 10 minut drogi w kierunki Promajny). Co parę dni organizują jakieś większe imprezy typu piana party czy fire show, o czym łatwo się dowiedzieć z wszechobecnych plakatów. Koło portu znajduje się placyk, gdzie miejsce mają występy na żywo (w czasie mojego pobytu było między innymi Fisherman's Night i chorwackie pieśni słyszałam z balkonu chyba do 22-23 :D).

Od promenady odbijają różne uliczki i chcąc sobie gdzieś skrócić drogę, łatwo zabłądzić (znaczy, prędzej czy później trafiałam na jakieś znajome widoki, ale po drodze przez przypadek odwiedziłam czyiś garaż, zajrzałam do pokoju i mało nie rozjechał mnie motor). Jak nie chcecie skracać sobie drogi i nie idziecie podziwiać piękna wąskich uliczek to nie ma tam czego szukać, bo w większości są tam apartamenty (ale aż tak nie byłam dociekliwa i może faktycznie umknął mi jakiś ciekawy sklep).


Choć nie powiem, może warto byłoby przejść się i znaleźć miejsce, gdzie coś można kupić taniej. Tutaj nie ma co czarować- w Chorwacji jest drogo, a w dodatku Baška Voda nie obfituje w supermarkety. Najpoplarniejszym jest Konzum, do którego najłatwiej się dostać (znajduje się gdzieś w połowie promenady). Reklamy głoszą, że dzięki niemu można zaoszczędzić na wakacjach, w praktyce nie jest znowu tam tak najtaniej. Porównywalnie albo nieco drożej jest w supermarkecie na rogu niedaleko portu (którego nazwy nie pamiętam ;P)- kojarzy mi się z osiedlowymi sklepami, bo ceny są napisane (a nie wydrukowane) na kartce ;). Najtaniej (w Bašce Vodzie) można zrobić zakupy w Tommy'm, ale trudniej też się do niego dostać- jest położony na uboczu, na drodze w kierunku Makarskiej, Dubrovnika itp. Niedaleko, bo w Breli można znaleźć dyskont Studenac i kiedy zobaczyłam jakie tam są ceny miło się zdziwiłam (w końcu normalność!). O dziwo owoce i warzywa można kupić taniej przy plaży niż na mini-targu (położonym obok "anonimowego" supermarketu). O właśnie, skoro o tym mówimy to w życiu nie jadłam tak dobrych pomidorów i ogórków! Chyba nie muszę mówić jak tam wszystko jest smaczne- przesłodkie arbuzy, figi niczym miód czy przepełnione słońcem winogrona. Idąc na spacer nie trudno zauważyć figowce, drzewa oliwne czy nawet granatowce, więc w pewnym momencie przychodzi do chwila refleksji czemu to wszystko takie drogie (zbijanie kasy na turystach swoją drogą, ale żeby na normalnym targu były podobne ceny jak w kurorcie?). Oczywiście wysokość cen nie oszczędziła kosmetyków, choć tutaj będę miała więcej do powiedzenia w innym poście. W Bašce Vodzie warto zajrzeć do jedynej apteki (naprzeciw mini-targu), gdzie widziałam Catrice i Essence, w tym słynny AOH :).


Nie jedziemy jednak w końcu (tylko ;)) kupić kosmetyki, więc najwyższa pora opisać o wypoczynku, zarówno tym aktywnym jak i tym mniej ;). Plaża w Bašce Vodzie w tym najpopularniejszych miejscach (koło portu) jest ładna (niestety kamienista, więc lepiej sprawdza się karimata niż ręcznik), ale zatłoczona. Jak ktoś lubi wstawać o 6 rano, żeby zając jakieś dogodne miejsce (już nie chcę mówić o osobach, które zostawiają jakieś stare karimaty oraz ręczniki na noc i tak sobie okupują ten kawałek plaży przez cały pobyt) i płacić 0,50 euro/ 2 kuny za prysznic (jak dla mnie to było wielkie zaskoczenie, bo jeszcze nigdzie nie widziałam prysznica na monety) to proszę bardzo, innym polecam pokopytkować gdzieś dalej. W kierunku Promajny zaczyna się plaża dla psów, która wbrew pozorom jest utrzymywana w czystości, więc bez obaw można się tam udać. Ładniejsze plaże są od portu w prawo, dla nielubiących za dużo chodzić polecam ułożyć się przy Johnny Bar- nie ma tam już takich tłumów i generalnie jest tam jakoś przyjemniej.

Plaża najbliżej centrum- kierunek Promajna

Brela


Najpiękniejsze plaże zaczynają się zaraz za znakiem informującym, że jesteśmy w Breli ;), czyli gdzieś 10-15minut od centrum Baški Vody. Są zdecydowanie bardziej kameralne, węższe, często są to po prostu skałki. Świetnie się pływa właśnie między takimi skałkami i nie trzeba manewrować między materacami. Nie wiem jak w innych miejscach, w tych bardziej uczęszczanych plażach, ale akurat tam widziałam sporo jeżowców. Także lepiej nie chodzić tam gołymi stopami, o ile ktokolwiek da radę (sama zapomniałam butów do- cytuję ;)- "pływania i chodzenia po wodzie" i po dwóch dniach się poddałam). Widziałam sporo ludzi ze sprzętem do snurkowania, ale nie wiem, czy jest tam coś szczególnego do oglądania (trzy podróże do Egiptu wysoko postawiły poprzeczkę ;)), bo nawet nie pomyślałam, żeby zabrać swoje ABC.


Gdy nie pływałam to chodziłam :). Trasy spacerowe są naprawdę świetne i nie trzeba się przeciskać przez ludzi na plaży, bo tuż obok są chodniki (idealne do jazdy na rowerze, rolkach czy biegania). Droga w kierunku Promajny jest w dużej części zacieniona przez drzewa i czułam się trochę jakbym szła lasem (spacer do Promajny i z powrotem to gdzieś 1,5 h). Z kolei na trasę Breli trzeba się wysmarować kremem z filtrem, bo to ponad 1,5 godziny w słońcu ;). Za to widoki jeszcze piękniejsze- miałam wrażenie, że idę przez park narodowy. Góry, soczysta roślinność i lazurowe morze- jak tu się nasycić takimi widokami? Trasa na tyle przyjemna, że nawet się nie zauważa mijającego czasu i pokonanych kilometrów. Podobno równie przyjemne są trasy rowerowe w górach, niestety nie miałam możliwości tego sprawdzić. Coś musi zostać na przyszły rok, prawda?


Jeżeli znudzi nam się Baška Voda to przy porcie znajdziemy przystanek autobusowy (właściwie to tylko znak, że coś takiego tu jest, bo próżno tu szukać typowego przystanku) wraz z rozkładem jazdy- najpopularniejsze  miejsca docelowe to Split (oddalony o jakieś 60 km) i Makarska (do której kursuje zwykły autobus niskopodłogowy, nawiasem mówiąc świetnie klimatyzowany; bilety można kupić u kierowcy). Jest też drugi przystanek, niestety położony przy głównej drodze, przez co trochę ciężko go znaleźć (ja tam wylądowałam wracając z Makarskiej i choć nie było to specjalnie daleko od willi to trochę się pogubiłam po drodze ;)).

Makarska


Makarska, ach Makarska. Jak ja dziękuję, że nie padło na to miasto. Jak dla mnie to największą jego zaletą jest dm i Kozmo (chorwacka drogeria) ;). Fajnie też zobaczyć miejsce, gdzie życie nie kręci się wokół jednej promenady. Jednak o ile wieczorem faktycznie jest co robić tak nie wyobrażam sobie tam plażowania. 


Główna plaża to po prostu masakra- chyba jest szersza jak dłuższa, więc podejrzewam, że jak się przyjdzie za późno to jest się za facetem leżącym za facetem leżącym za... i tak w nieskończność ;). Można się też jeszcze przejść dalej i rozłożyć się na skałkach bądź na tak zwanej płycie. Wiecie, niby te same skały itd., ale w Breli to zupełnie inaczej wygląda, są łagodne zejścia do wody czy nawet schody, a Makarska na tych dzikich plażach oferuje jedynie skręcenie nogi.






























Mówię to z perspektywy przejezdnego, bo do Makarskiej wybrałam się tylko raz (bilety nie należą do najtańszych- z Baški Vody to koszt 15-16 kun czyli 9-9,60zł za 10km). Pewnie są tam też piękne miejsca, ale skwar robi swoje i po tych 5 godzinach miałam dosyć.

Marić&Belmondo


Oczywiście samymi pięknymi widokami człowiek nie żyje i gdzieś trzeba spać ;). Spać... właśnie. Willa Marić sąsiaduje z mechanikiem samochodowym (chyba jedynym w mieście), który pracuje 24h. Jakby tego było mało to śmieciarka jeździła wczesnym rankiem. Na szczęście ja wiem to z relacji innych, bo sama mam na tyle twardy sen, że walenie w drzwi i okna przez bite pół godziny mnie nie obudzi :). Co do samego pokoju to gdzieś na forum się pojawiło, że warto wziąć ten na parterze, bo jest tam na tyle chłodno, że nie trzeba klimatyzacji (dodatkowo płatna). Nikt niestety nie napisał, że jak się ma pokój na parterze przy wejściu to dzieli go ogrodzenie, które łatwo przejść i dostać się do pokoju czy po prostu zabrać rzeczy z balkonu (lękajcie się jeżeli w Marić dostaniecie klucz z numerem 101))... Chyba nie muszę mówić, do którego trafiłam? Jednak nie było źle, nic mi nie zginęło (choć może barykada materacowa to sprawiła ;)). Szczęście sprzyjało nawet jeżeli chodzi o sąsiadów- obok mieszkali przesympatyczni Czesi (także codziennie obowiązkowe Dobrý den :>- wspominałam już jak bardzo lubię czeski?). Nie miałam na co narzekać, gdyby nie sprzątaczka. Ja nie jestem z tych, którzy zostawiają wszechobecny syf (przynajmniej na wakacjach), ale dwie rolki papieru na dziewięć dni na trzy osoby? Zanoszenie brudnych ręczników do pokoju sprzątaczki, żeby dostać nowe? Na początku naiwnie wierzyłam, że ludzie zostawiają nie wiadomo jaki brud w pokojach i dlatego do mojego dostałam się po 14 (na 12 pokoi miała czas od 9 do 14...). Cóż... potem się okazało, że plaża ważniejsza jak praca, ale polako polako na wszystko mamy czas ;). Jestem w stanie zrzucić winę na nieobecność właściciela, przez co (tak myślę) zostało także zamknięte bistro i trzeba było kopytkować na śniadania i obiadokolacje do Belmondo.

Źródło
Pominę fakt, że za pierwszym razem Belmondo ukrywało się przez 10 minut, ale uliczne babcie i dziadkowie (nawiasem mówiąc ciekawa "praca"- siedzenie cały dzień przed domem, czekanie aż ktoś się zainteresuje, a dla pracusiów dodatkowe wymachiwanie przed samochodami kartką z napisem apartmani- coś jak pan obsługujący windę w trzypiętrowym budynku w moim mieście ;)) pomogli w jej znalezieniu (jakbyś się ktoś wybierał to trzeba iść w kierunku willi Paloma, potem skręcić w stronę szkoły). Pierwszy posiłek nie był zachwycający, bo parę (z 5?) malutkich kawałków mięsa i ryż to nie jest szczyt marzeń po długiej podróży ;P. Po tym feralnym początku było już tylko lepiej- śniadania były całkiem urozmaicone (zwykle podstawa- jakaś szynka, ser, ogórek, pomidor- była zwykle ta sama, ale na szwedzkim stole przewinęły się tosty francuskie czy smażone bakłażany, a nawet pizza), a na obiadokolacje trzy dania do wyboru. (pamiętajcie, że jeśli ktoś wam przetłumaczy lignje jako ryba to nie wierzcie mu ;)). Nie wiem jak oni to robią, że wszystko tak świetnie smakuje! Rozpływałam się (i to nie z powodu upałów) nawet nad rozgotowanym makaronem. Już nie mówię o deserach- jak zobaczyłam na śniadanie szarlotkę z obiadokolacji to miałam ochotę zabrać z szwedzkiego stołu talerz ze wszystkimi kawałkami :D. Kelnerzy to przemili młodzi ludzie, o dziwo nikt nie był miejscowy (dla dociekliwych- chyba trzy Czeszki i jeden Bośniak :>). Jedna z Czeszek (która jakby tego było mało była również rezydentką jakiejś krecikowej grupy) podjęła się trudnego zadania tłumaczenia "menu" z chorwackiego na czesko-migowo-polski :D. Także biuro podróży świetnie wybrało miejsce zastępcze za Bistro Marić.

Wygoda Travel

logo Wygoda Travel
Źródło

Oczywiście nie mogło też zabraknąć "kilku" słów o biurze podróży. Znowu zaczęło się nieciekawie, bo autokar podstawił się spóźniony... i to dwupoziomowy (znowu dla ciekawskich- Bomatur Vip Class). Wiecie, ja na wakacjach staram się nie przejmować niczym (przynajmniej mnie ominęła histeria jak Kopernik upadł podczas czwartego dnia mojego pobytu te parę lat temu), więc mogłabym mieć miejsce nawet na ziemi (jak to było miej ... wyrąbane a będzie ci dane). Choć i tak miejsce na ziemi jest lepsze niż przy stoliku na parterze (nie wiem, czy miałyście przyjemność, ale w dwupoziomowych autokarach są cztery siedzenia po każdej stronie ze stolikiem, co jest fajne na chwilę, do wypicia kawy czy herbaty, ale spędzenie tam 18h to podobno jakaś porażka)... Głupi ma szczęście, więc jechałam dosyć komfortowo na piętrze (tak swoją drogą, to jak kiedyś będziecie jechały dwupoziomowcem postarajcie się dostać miejsce na górze na samym przodzie- nie dość, że panoramiczne widoki przez cały czas to i więcej miejsca na rozłożenie się). Podróżowała z nami pani pilotka, której tradycyjnie imienia nie pamiętam ;P, osoba zarażająca śmiechem (nie wiem, co brała przed podróżą, że się tak chichrała przez cały czas, ale też to chcę :D) i chętnie dzieląca się wiedzą (trzeba przyznać, że dobrali ciekawe trasy). Sama nie wiem, kiedy upłynęła podróż :). Potem oddano nas w ręce pani Moniki, z którą właściwie nie miałam wiele do czynienia. Jak dla mnie to trochę głupio zorganizowali spotkanie z rezydentką następnego dnia i to w okolicach 12- oczywiste jest, że gdyby to było 24h wcześniej to przynajmniej uniknęlibyśmy błądzenia w poszukiwaniu Belmondo), ale to tylko drobiazg. Ogólnie rzecz biorąc biuro się spisało, nie było żadnych poważnych utrudnień, ale obyło się bez sytuacji kryzysowych, więc nie wiem jakby wtedy wyglądała sprawa. Jeżeli chodzi o wycieczki organizowane przez Wygodę Travel to byłam tylko na jednej (i tu też wszystko pomyślnie wypadło).

Trogir&Krka


Spośród paru wycieczek padło akurat na Park Narodowy Krka. Wiem, że zawsze się mówi, że wycieczki organizowane przez biura podróży są zwykle droższe, ale po przeglądnięciu paru ofert ulicznych (jakkolwiek to zabrzmi) wychodziło podobnie albo taniej z bp, w dodatku z polskim przewodnikiem. W przypadku tej wycieczki akurat to się sprawdziło, bo przewodnik trajkotał przez prawie całą drogę :>.

Źródło

Źródło

Prawie, dlatego, że po Trogirze (z greckiego Kozia Wieś) oprawadzała nas pół Chorwatka, pół Polka :). W przeciwieństwie do pana Krzysztofa nie mogła się zbyt nagadać, bo na obejście najważniejszych punktów Trogiru wystarczy naprawdę niewiele czasu, jednak i tak wróciłam bogatsza o parę ciekawostek. Z Trogirem wiąże się grecki bożek szczęśliwego zbiegu okoliczności, a zarazem niewykorzystanej szansy, Kairos. Generalnie Kairos był tylko po części włosomaniakiem, bo oprócz długiej grzywy był łysy. Mitologia nic nie mówi o olejowaniu, za to podaje przepis na szczęście (źródło Wikipedia)
Ten, kogo mijał [Kairos], miał jedynie krótką chwilę, mgnienie, by go uchwycić, a wraz z nim swoją szczęśliwą szansę. Kiedy Kairos minął, nikt już nie mógł go złapać.
Może gdyby Kairos stosował Jantara albo inną wcierkę żyłoby się nam lepiej?
Wracając jeszcze do Trogiru, mieszkańcy mówią o nim Muzeum Miejskie. Jakby na to nie patrzeć, wśród tych starożytnych murów toczy się codzienne życie (ciekawe czy nie mają problemów z zasięgiem?). Większość zabytków znajdziemy na placu Trg Ivana Pavla II, między innymi Katedrę św. Wawrzyńca, Pałac Stafileo czy Pałac Ćipiko. Z kolei wychodząc ze starówki znajdziemy też dm, równie warty zzwiedzenia :).


Nie wiem czemu, ale dopiero po zobaczeniu tego zaczęłam dostrzegać wpływy weneckie

Błękit morza powie światu,
że swój naród Chorwat kocha
Nie tylko Chorwat :)
Wiecie, to nie przypadek, że schody do Urzędu Stanu Cywilnego są takie długie ;)
Jeżeli chodzi o Park Narodowy Krka nie zarzucę Wam żadnymi włosami ani innymi ciekawostkami, bo tę część wycieczki przeżywałam bardziej wzrokowo niż słuchowo. Jedynie pragnę zauważyć, że mówiąc o położeniu Parku Narodowego Krka chodzi o dolny brzeg rzeki Krka, a nie wyspę Krk (nie popełniajcie tego błędu co ja na geografii parę lat temu ;)). Jest co podziwiać, bo park ten słynie z malowniczych wodospadów i daje możliwość kąpieli obok jednego z nich (Skradinski Buk) w jeziorze Visovac. 

Próbowałam się zakraść z aparatem bliżej tego wodospadu, niestety już na początku wymiękłam, bo kamienie są tam na tyle śliskie, że potem, już bez aparatu, wywinęłam orła (ku uciesze gawiedzi). Poza tym jeśli ktoś marzy o profilowym pod wodospadem niczym z jakiejś reklamy żelu pod prysznic to też się rozczaruje, bo od wodospadu jesteśmy oddzieleni linką o dosyć jasnym przekazie. Ja z tych niefotogenicznych, poza tym jakoś nigdy nie widziałam większego sensu w robieniu sobie zdjęć na tle zamku/gór/morza/samochodu/klapek i butów do pływania (true story, bro!), więc chętniej rozkoszowałam się pięknymi widokami, bryzą bijącą od wodospadu i szumem spadającej wody. Tak poza tym jestem pod wielkim wrażeniem, bo zostawiłam aparat (no wiem, że to nie Canon i Nikon, z którymi można ustawić się do zdjęcia pod tytułem "jakim fotografem ja nie jestem", ale znowu taki najtańszy nie był), buty, ubrania- generalnie cały przyjazdowy dobytek pod jakimś drzewem i nikt nic mi nie ukradł. Nie chcę nagabywać, że u nas w kraju jest jak jest, że jak człowiek chce pomóc ponieść walizkę to prędzej z nią odejdzie niż pomoże (historia z Piekielnych), ale w Chorwacji tyle razy zostawiałam rzeczy na plaży (nic wartościowego, typowy ekwipunek do tego celu przeznaczony), bo poszłam na przykład na spacer i zastawałam je w takim samym układzie jak wcześniej (chyba, że materac postanowił się przelecieć ;)). Co ja to... a Krka. Wybierając się na taką wycieczkę lepiej nie zapomnieć o butach do wody. Powszechne myślenie jest takie- "jezioro, no to w końcu będzie piaszczysto". 

Owszem, miejscami jest piasek, ale w większości są tam skały (na zdjęciach to te żółte plamki). Chociaż buty niewiele pomagają, o czym się dowiedziałam od pań (najwidoczniej idących na bosaka) kiedy zobaczyły rzeczonego orła. Zapomniałam wcześniej dodać, a teraz nijak mi tam pasuje, że przed kąpielą odbyliśmy spacer, podczas którego mogliśmy podziwiać uroki Parku Narodowego Krka. Oczywiście byłam zbyt zajęta kontemplacją piękna natury (albo, jak kto woli, przestałam na chwilę myśleć), żeby robić jakieś zdjęcia, więc musicie zadowolić się tymi z platform widokowych (a jak nie to grafika Google to też fajny wynalazek :)).







































O, tutaj się obudziłam, żeby zrobić zdjęcie ;)

Uff, to chyba koniec. Pisałam tę notkę od czwartku i im dalej w to brnęłam, tym więcej chciałam Wam przekazać, a i tak pewnie o większości zapomniałam. Mam nadzieję, że nie zamęczyłam Was zbytnio szczegółami, ale pisałam tego posta również z myślą o osobach, które zastanawiają się nad wyjazdem/ już podjęły decyzję i badają teren. Ja, jak pisałam wcześniej, jechałam do Baški Vody z obawą, że znowu trafię na jakiś zawsiówek, a z kolei głupio mi się było pytać wujka Google Czy Baška Voda to za-czterema-literami?, bo potem takie głupie statystyki się robią ;P. Teraz już wiem, że to naprawdę piękne miejsce, do którego aż chce się wracać. Po raz pierwszy chciałabym wrócić do tej samej miejscowości, do tej samej willi, jeść to samo jedzenie i spotkać tych samych ludzi. Nie pamiętam też, żeby przy opuszczaniu jakiekolwiek innego miejsca łza się zakręciła w oku :). Jakoś tak zawsze wychodziło, że coś nie grało. Póki co, za miejsce idealne uważałam Majorkę, ale z perspektywy czasu widzę, że bardziej przyczyniła się do tego świetna ekipa niż miejsce. Chorwacja jest po prostu piękna. Wiecie dlaczego? Bo Chorwaci zaspali :). O tym jednak innym razem.
Jeżeli dotrwałyście do końca, gratuluję :D.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...