I tym niewyszukanym przyrównaniem życia do kosmetyku chciałam Was powitać w kolejnej notce.
Dzisiaj będzie o rzeczy, która najbardziej mnie zachwyciła w WC.
To teraz, jak już niewtajemniczeni w pośpiechu odnaleźli krzyżyk w prawym górnym rogu nie chcąc marnować czasu na czytanie o spłuczce czy nowym dizajnie toalet, mogę przystąpić do opisywania wrażeń z pierwszych użyć cienia Wild Craft w kolorze Mystic Lilac.
Jak niektóre z Was może pamiętają, w zapowiedziach był on jednym z produktów, który zwrócił uwagę. Potem swatche bombardujące moją biedną psychikę (albo moje biedne nerwy jak u pani Bennet :D) jeszcze bardziej ostrzyły apetet by na wieść o dostępności Wild Craft w Naturach zrobiły ze mnie maratończyka (przy tym trzeba nadmienić, że nie jestem dobra w te klocki związane z ruszaniem rąk, nóg, głowy właściwie też). No bo jak szanująca się Essence'omaniaczka miałaby zareagować na wieść o cieniu z Essence, który jest mocno napigmentowany i kosztuje zaledwie 7, 99zł?
Zostałam więc względnie szczęśliwą posiadaczką mistycznej lilii (lemony brzmiało lepiej). Nie zawiodłam się. Od razu zrobiła na mnie pozytywne wrażenie, bo tłoczenie nie zdematerializowało się od razu (tak, zwracam uwagę na takie głupoty). Opakowanie również wydaje się porządne, przez zamianę przezroczystego plastiku na czarny nie wygląda na swoją cenę ;).
Potem doszły następne wrażenia sensoryczne. Konsystencja jest po prostu idealna- wilgotnawa, sprawia wrażenie dużej przyczepności (więc nie zamienia się magicznie w mąkę przy nakładaniu go na powiekę) i dzięki niej cień się nie osypuje. Malowanie się nim to sama przyjemność :D.
Lepiej jest jeszcze po pomalowaniu, bo ten kolor świetnie podkreśla oczy i podbija zieleń w tęczówce. Można nim uzyskać zarówno dzienny jak i wieczorowy efekt (wychodzi świetne smokey). Co do trwałości nie mam pewności (sama nie czuję jak rymuję), bo póki co nakładałam ten cień tylko na bazę i tutaj nie mam żadnych zastrzeżeń (a baza jest dosyć słaba, więc nie jest to z pewnością tylko jej zasługa).
Bonus ;)